WAŻNE!

Proszę o informację gdyby któryś z rozdziałów/one-shotów/specialów/shotr story był źle lub w ogóle niepodpięty. Za wszelkie spostrzeżenia dziękuję.

niedziela, 20 października 2013

Mroczny Obłęd: Rozdział 5

Uprzedzam, że może miejscami źle się czytać, ze względu na wklejanie z Open Office'a. 
Rozpoczynamy część właściwą opowiadania. Proszę o ponowne [ lub pierwsze ] zapoznanie się z ostrzeżeniami. ;]


       - Czego tu szukacie? – spytał Charles zadziwiająco spokojnym głosem. – Doprawdy… nie potraficie zrozumieć nawet tak prostej aluzji: „nie wtrącaj się w nie swoje sprawy”?
       - Wiecie, że wszystko zostaje w rodzinie? – spytał Dracon, opierając się łokciem ramię ich przyjaciela. – Nie wiem czy Charles Senior będzie zadowolony. – tym razem zwrócił się do bruneta. – Będą kłopoty. Nie zatuszujemy dwójki…
       - Spokojnie. Może nawet nie będziemy musieli.
       Dwójka przyjaciół spojrzała po sobie. Nie mogła sobie przypomnieć żeby kiedykolwiek widzieli gryfona w takiej odsłonie. To już nie był Charlie, którego znali – to był Charles, broniący honoru i sekretów swojej rodziny.
       - Ron… pamiętasz? Kiedyś zadałeś mi pytanie: „co mógłbym zrobić dla swojej rodziny?”. Odpowiedziałem, że…
       - Wszystko… - wtrącił rudzielec.
       - A więc… - zaczęła Hermiona.
       - Jestem pod wrażeniem, Hermiono. Cóż, w końcu jesteś z nas najmądrzejsza. A bynajmniej tak sądziłaś. Za mną! – chłopak odwrócił się i skierował swoje kroki na zewnątrz.
       - Gdzie idziemy? – spytał się Dracon, który szedł na samym końcu, pilnując dwójki gryfonów.
       - A gdzie myślisz? Do dziadka.
       - Charles senior się lekko zdenerwuje… przecież niedawno była dostawa z Ministerstwa.
       - Wiem! Ale co mam innego zrobić? – Charles stanął i zacisnął pięści. – Wiesz, że zrobiłbym dla niego wszystko. On jest po prostu…
       - Chory.
       - Tak, Draco. Chory i samotny. Jest cichy, spokojny, jak jest ktoś przy nim.
       - Ktoś, czyli nie twój dziadek.
       - Dziadek miał przykład ze swojego ojca. Iwan Egzekutor. Do dziś stara służba na dźwięk jego imienia zmienia magicznie kolory z żywych na trupy.
       - O nim to już legendy piszą.
       - Ruszajmy.
       Droga dłużyła im się niemiłosiernie. Po drodze spotkali kilka pokojówek, które jakby przeczuwając co się stało umykały im z drogi. Przy wejściu stał znany już gryfonom kamerdyner.
       - Dziękuję, Danielu. – odpowiedział Charles, zabierając z jego rąk płaszcz. To samo uczynił Draco. -  Prowadź.
       Lokaj tylko się ukłonił i ruszył w stronę ogrodów. Tam udali się prosto w stronę bramy, prowadzącej do starej rezydencji. Gmach tego dnia wyglądał na opuszczony. Nic bardziej omylnego, gdyż młodzi czarodzieje, po przekroczeniu wrót, poczuli silną magiczną aurę.
       - Och. Harrison jest dzisiaj w dobrym humorku, nieprawdaż? – Draco aż przymknął oczy z przyjemności jaką dawała mu obecność ukochanej aury.
       - Tak. Musi być dzisiaj bardzo podekscytowany.
       - Jeśli panicz pozwoli, panicz Harrison jest dziś spokojny, gdyż rano bawił się z numerem 55. – powiedział lokaj, nieodwracjąc głowy, wciąż patrzył w pewne okno rezydencji.
       - Hm? 55? Czy to nie ten od gwałtów…?
       - Tak.
       - Więcej mi nie trzeba. – powiedział Charles, zaciskając usta.
       Ron i Hermiona przez całą drogę się nie odzywali. Dla nich aura otaczająca zamek był straszna, przepełniona śmiercią i zgnilizną. Pachniała metaliczną krwią i wonią kwiatu róży. Był to tylko delikatny kwiatowy aromat, lecz wciąż dający się wychwycić.
       - Czy to znaczy, że…?
       - Tak, Draco. Jest tak, jak ci mówiłem. Jestem pewny, że Harry to zrobił.
       - Wiem, że Harrison nie jest niewiniątkiem, ale miałem nadzieję, że…
       - Że jesteś jedynym? Wybacz Draco, ale on już nie był dziewicą, gdy pierwszy raz go wziąłeś.
       - Co? – Malfoy szeroko otworzył oczy. – Przecież to było w tym roku, a my mamy teraz..
       - Tak, 14 lat. Spójrzmy prawdzie w oczy, Draco, wiedziałeś o tym. W tym miejscu to jest normalne. – oczy Charlie’ego zasnuły się mgłą cierpienia, aż do wejścia do budynku nikt się nie odezwał.

* * *

       Rezydencja była w swej upiorności wspaniała. Czarny kamień poprzecinany czerwonymi żyłami pod ich stopami, wokół nich ściany z ciosanego kamienia, a nad nimi ginący gdzieś w odmętach ciemności wysoko sklepiony sufit. Ten ciemny świat oświetlały tylko pochodnie, których było bardzo mało. Wokół panowała aksamitna cisza, a oddechy przybyszy śpiewały między sobą niespokojną melodię.
       - Proszę o pozwolenie na zaprowadzenie tej dwójki do jednej z cel. – odezwał się szeptem kamerdyner, a jego głos przeciął zalegającą martwotę słów.
       - Najpierw do dziadka.
       Ruszyli poprzez labirynt bliźniaczych sobie korytarzy, który wił się dla dwójki przyjaciół w nieskończoność i niczym wąż Midgardu zaciskały się na ich klatkach piersiowych, czekając tylko na Ragnarok, by zacisnąć swej kleszcze, by ścisnąć… by zabić.
       A za nimi podążał cień chcący pochwycić ich marne dusze, chcący tylko jednego – im zielonej od ambrozji krwi. Oczy o kolorze Avady wyjrzały zza rogu, by przybrać czerwoną barwę pożądania i głodu. Po chwili, wiedziony impulsem, pragnieniem, ruszył w stronę jednej z cel.
* * *

       Będąc w gabinecie Ron i Hermiona czekali na nieuchronny koniec. To był koniec – ich przyjaźni, jak również ich życia. Sami nie wiedzieli co z nimi się stanie, gdy stanęli przed masywnym biurkiem z czarnego drewna. Za nim siedział mężczyzna w podeszłym wieku o bardzo surowym wyrazie twarzy. Jego ostre rysy zdradzały irytację i zdenerwowanie całą tą sytuacją. Młodzi podsłuchiwacze spojrzeli na Charlie'ego – postawa ich przyjaciela zmieniła się z poddenerwowania na spokój. Wiedział on, iż jego dziadek coś zaradzi.
       - Rozumiem. Daniel, przygotuj naszym gościom pokoje. - powiedział do kamedynera, który stał za jego fotelem. - Pamiętaj tylko, by mieli... towarzystwo. - uśmiechnąwszy się przebiegle, wstał od biurka i skierował się ku drzwiom, pokazując gestem Charlie'emu i Draco, by szli za nim. Po tym jak opuścili pokój, kamerdyner zwócił się do młodych czarodziei:
       - Za mną.       Dwójka przyjaciół była bardzo zaniepokojona spojrzeniem sługi. Daniel patrzył na nich wzrokiem wyrażającym współczucie i strach.
* * *
       Szli poprzez niekończący się labirynt korytarzy i schodów z próżnym skutkiem oczekując Aiadny, która by ich wybawiła z opresji swoją nicią. Hermiona szła skupiona, próbując zapamiętać niekończące się zakręty, skrzyżowania, kondygnacje. Ron,będąc coraz bardziej bladym, spoglądał na kamienne ściany, które prowadziły ich do serca ciemności, w dół, głęboko, skąd nie dochodził żaden dźwięk.
       - Rezydencja została zbudowana przez pierwszych Potterów, którzy stworzyli pod nią całe labirynty korytarzy z poukrywanymi tajnymi przejściami oraz pułapkami, więc nie radzę próbować ucieczki...       - Ucieczki przed czym...? - spytała się Hermiona, odrywając uwagę od prób zapamiętania drogi.
       - Wasza cela jest niedaleko, więc nie róbcie problemów. On i tak nas już znalazł...- powiedział kamerdyner nie przestając iść. - Jeśli zabłądzicie zginiecie z jego ręki już teraz.
       Dwójka przyjaciół zbliżyła się bardziej do światła pochodni, którą trzymał w ręku Daniel. Gdy Hermiona odwróciła się na chwilę, wydawało jej się, że widzi postać ukrytą w cieniu, a jej czerwone oczy dokładnie śledziły każdy ich ruch.
* * *
       Dźwięk zamykanych wrót celi był nie do zniesienia. Głośny, głuchy, kończący wszystko, odbierający nadzieję. Co zrobili nie tak? Co było złe w tym, że chcieli się dowiedzieć więcej o swoim przyjacielu, o którym – jak się teraz dowiedzieli – nie wiedzieli nic.
Ron odszedł od drzwi, w które bezskutecznie uderzał pięściami, drewno nie ustąpiło. Usiadł na jedynym krześle w małym pomieszczeniu i spojzał na łóżko.
       - No pięknie! Nie dość, że zamknięci to jeszcze z jakimś dziwadłem. Patrz, Hermi, mamy towarzystwo, jak mówili. - powiedział, patrząc z przekąsem na postać, leżącą na łóżku.
       Hermiona nic nie odpowiedziała tylko osunęła się po ścianie na kamienną podłogę, czując, że jej sukienka nasiąka czymś zimnym. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że w powietrzu unosi się metaliczny zapach krwi. Spojrzeniem objęła całą klitkę. Gołe kamienne ściany i taką samą podłogę, którą zdobiła wielka plama krwi, spływającej z łóżka.
       - Ron... to jego krew jest? - Rudzielec spojrzał na nią wielkimi oczyma i przeniósł wzrok na łóżko. Podszedł do leżącego człowieka, chwycił go za ramię i lekko potrząsnął, bojąc się reakcji. Bezwładne ciało sturlało się z pryczy i z ohydnym plaśnięciem spadło na podłogę, poruszając kałużę krwi z materaca oraz wypluwając z siebie kolejne litry czerwonej posoki.
       Przyjaciele spoglądali na osobę leżącą na środku celi. Wydawała się być wypatroszona od środka, mając jedynie w brzuchu wielką dziurę, z której wypłynęła cała krew, która teraz pochłaniała kolejne kamienie w podłodze. Spoglądała na nich rozszerzonymi ze strachu i szoku oczyma. Jej brudne ubranie miało na sobie jedynie numer: 55.
       Pośród ciszy, która między nimi zapadła rozbrzmiał pełen agonii krzyk i błagania o pomoc, a razem z nim wybrzmiał dźwięczny śmiech, w którym dało się wyczuć nutkę szaleństwa. Aura, którą czuli odkąd weszli do budynku, stała się coraz bardziej przytłaczająca. Wkradała się w ich dusze, potęgując niepokój i strach, który nimi targał.
       Pośród krzyków, szaleńczego śmiechu, wciąż świadomi trupa, leżącego na podłodze, spędzili trzy dni, bez jedzenia i wody – czy to jest ich kara?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięksy! Każdy komentarz jest dla Lusty ważny! Szczególnie te, które dają porządnego kopa w tyłek! ^_^ /// Ireth :3